W dzieciach nadzieja! Rozmowa z Grzegorzem Kasdepkem, autorem książek dla dzieci
Rozmowa z Grzegorzem Kasdepkem, autorem książek dla dzieci.
Początek pandemii spędził Pan w Australii, jak do tego doszło?
Do Australii poleciałem na początku marca ubiegłego roku na zaproszenie Polonii z Sydney. Już było wiadomo, że pandemia się rozszerza, ale ciągle jeszcze stanowiła rodzaj ciekawostki z Azji. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mogła ze mną polecieć moja żona. W tym samym czasie mój syn kończył podróż po Azji - która była nagrodą, jaką sobie sprawił po zakończeniu studiów z doskonałym wynikiem. Gdy zobaczył, że między Bangkokiem a Sydney są zaledwie 3 cm na globusie, stwierdził, że do nas doskoczy. I doskoczył! Na swoje szczęście i nieszczęście, bo okazało się, że utknęliśmy w Australii, w najpiękniejszym więzieniu świata, na całe trzy miesiące - no i przez cały ten czas mój syn miał ojca na karku!
Ale to był dobry czas. Wprawdzie do Australii także w pewnym momencie dotarła pandemia (wraz ze wszystkimi obostrzeniami, które nam utrudniły zwiedzanie), mieliśmy jednak piękny apartament nad oceanem, udostępniony przez moich czytelników - woleli opuścić Sydney i przenieść się do letniego domu. Byli szczęśliwi, że ich ulubiony autor u nich zamieszka, a przy okazji rzuci okiem na ich mieszkanie. Cudnie! Zwłaszcza, że dzięki internetowi byliśmy w codziennym kontakcie z bliskimi w Polsce. Zdecydowaliśmy, że zostaniemy w Australii tak długo, jak pozwoli nam wiza. Co robiłem? Pisałem, czytałem, spacerowałem, pichciłem, piłem pyszne wino, gadałem z żoną i synem…, piękne, spokojne życie. Gdyby nie niepokój o to, co dzieje się w Polsce, uznałbym, że spędziliśmy tam rajskie wakacje. Australia broniła się przed covidem duże skuteczniej niż reszta świata - nie czuło się tam aż takiego zagrożenia. Nastrój poprawiało także słońce. I sport; australijscy politycy nie zabraniali wchodzenia do parków czy lasów, przeciwnie, zachęcali do codziennych spacerów czy przebieżek - zakazane były jedynie gry zespołowe. Wiedzieliśmy jednak, że z każdym miesiącem trudniej nam będzie wrócić do Polski; latało coraz mnie samolotów - złapaliśmy jeden z ostatnich kierujących się w stronę Dohy. Wizę wycisnęliśmy nieomal do ostatniej minuty - opuściliśmy Australię na kwadrans przed jej przeterminowaniem.
Mimo pandemii zdążył Pan spotkać się na żywo z czytelnikami
Miałem dwa spotkania organizowane przez Polską Macierz Szkolną dla uczniów szkoły sobotniej w Sydney. Kolejne spotkanie, w Melbourne, już się nie odbyło na żywo, lecz online. Ale pojechaliśmy do Melbourne na chwilę ,do Miry Stanisławskiej-Meysztowicz, prezeski Fundacji „Nasza Ziemia” i twórczyni akcji „Sprzątanie świata” - z którą kiedyś napisałem książkę „Przyjaciele”. Świetna, pogodna osoba. Jednak gdy i do stanu Virginia dotarł covid, wróciliśmy do Sydney - nie chcieliśmy narażać Miry na to, że po jakimś niewinnym spacerze przywleczemy jej do domu koronawirusa.
Widziałam kilka relacji z Pana spotkań autorskich w Polsce, stałym elementem zawsze były żywiołowe, spontaniczne zachowania dzieci. Czy australijscy uczniowie też tak Pana przyjęli?
W Australii było spokojniej. Polonijne dzieci na takich spotkaniach czasami muszą bardzo się skupić, aby zrozumieć, co mówi zaproszony - język polski bywa ich drugim, a nie pierwszym językiem. Ja także o tym pamiętam, mówię wolniej niż zazwyczaj, staram się też mówić wyraźniej… Ale spotkanie z dziećmi rządzi się swoimi prawami: spokojniej nie oznacza, że było spokojnie! Gdy dzieciaki już się ośmieliły i zobaczyły, że ten pisarz nie taki strasznie poważny, jak przepowiadały panie nauczycielki, od razu nabrały wigoru, stały się żywiołowe. Z tym, że ich żywiołowość wyrażała się śmiechem, aktywnym uczestnictwem w spotkaniu, zadawaniem pytań - a nie wrzaskliwością. Pytania od dzieci… - to jest temat! Autor nigdy nie wie, co usłyszy z ust młodego czytelnika.
Te pytania są szczere, zabawne i zaskakujące! Trudno zachować czasem powagę :)
O tak! Najciekawsze to: czy był pan kiedyś przystojny? Co by pan wolał: żonę czy lamborgini? Czy to pan napisał Biblię? Nie zapomnę też wizyty w bibliotece w Częstochowie – przez przeszkloną ścianę widzę Jasną Górę, a ośmioletni chłopiec z rozanielonym uśmiechem pyta: czy lubi pan być golusieńki??
W Australii znają Pana książki?
Tylko dwie zostały przetłumaczone na język angielski. Anglojęzyczny rynek jest trudny. Większość moich książek jest przetłumaczonych na wiele języków, w sumie na osiemnaście - lecz tylko dwie, zresztą dla najmłodszych, trafiły do księgarń anglosaskich. No ale tak to już jest. Według statystyk 96 procent książek trafiających do anglojęzycznych księgarni zostało napisanych przez osoby z kręgu kultury anglosaskiej, po angielski. W pozostałych 4 procentach rozpychają się tłumaczeni autorzy z Francji, Niemiec, Hiszpanii, Japonii, Nigerii, Peru czy Polski. Wśród nich zarówno ci tworzący dla dorosłych, jak i dzieci. A przecież literatura polska dla dzieci od lat jest uważana za jedną z najlepszych na świecie, zaraz po skandynawskiej - którą kiedyś zresztą dopadniemy (wzorem Kowalczyk, która dopadła niegdyś Bjoergen)! Nasi graficy już zawojowali świat, najlepszym, tego przykładem są Mizielińscy, Socha czy Bajtlik.
W Sydney pisał Pan swoją ostatnią książkę „Mruczando na trzy rodziny i jedną kamienicę”, której akcja rozgrywa się na Saskiej Kępie i ma wiele autobiograficznych odniesień. Czy planuje Pan książkę dla odmiany z australijskimi realiami w tle?
Na razie nie. Dzieci mnie pytają, czy napiszę książkę o covidzie. Ale w mojej głowie pomysły długo dojrzewają… - być może koronawirus i Australia pojawią się w którejś z moich książek dopiero za parę lat. Nie jestem zwolennikiem tworzenia literatury na bieżąco, w chwili, gdy coś się dzieje - muszę mieć czas na przetworzenie, przetrawienie faktów, dowiedzenie się, co przeżywane chwile mi dają, czego mnie uczą, przed czym przestrzegają… Czasami są to oczywistości: nagle uświadomiłem sobie, jakim luksusem jest to, że możemy kogoś przytulić. Covid pozwolił mi wrócić do rytmu, który tak niegdyś lubiłem: budzenia się, robienia kawy, schodzenia do własnej pracowni, spacerów... Przestałem gonić z wystawy na wystawę, z premiery na premierę, z kina do teatru, z opery do muzeum. Covid to uciął. Okazało się, że czytanie, pisanie, rozmowa, spacer wystarczają mi do szczęśliwego życia. Literatura była dla mnie zawsze najważniejszą ze sztuk i przekonałem się, że bez znudzenia mogę się nią karmić przez długie miesiące.
Karierę zawodową zaczął Pan bardzo wcześnie, bo już na pierwszym roku studiów i od razu z przytupem! Najpierw „Polityka”, zaraz potem „Świerszczyk”...
Przyjechałem do Warszawy w 1991 roku na studia dziennikarskie i dość szybko zacząłem pracować w piśmie „Świerszczyk” jako redaktor naczelny. Stało się tak nie dlatego, że byłem genialny — pismo było na skraju upadku, bo dawny właściciel nie miał pomysłu jak je zmienić, ażeby było konkurencyjne dla magazynów z zachodu typu „Bravo girl”. Postanowiono więc oddać je w ręce gówniarzy. Jednym z nich byłem ja. I udało się, pismo przetrwało, ma się dobrze - byłem jego naczelnym przez siedem pięknych lat. Obserwowałem w tym czasie rynek książek dla dzieci w Polsce. Byłem zaskoczony; jeszcze niedawno mieliśmy Bahdaja, Ożogowską, Nienackiego, Niziurskiego - a w latach 90-tych straszna bryndza. Pogubili się zarówno wydawcy, jak i autorzy.
Polska literatura dla dzieci była dobra w czasach PRL-u, ale ilustracja była doskonała, wystarczy wspomnieć Polską Szkołę Ilustracji. W latach 90. nastąpił krach.
Mistrzowie ilustracji to byli geniusze, umieli ogrywać nawet brzydki papier, niedoróbki drukarskie, złej jakości farby… Ale podejrzewam, że Polska Szkoła Ilustracji miała szansę zaistnieć właśnie w demoludzie - czyli w kraju, w którym dział handlowy wydawnictwa miał mniej do powiedzenia niż jego kierownik artystyczny. Moim mistrzem był i jest Bohdan Butenko - książki zaprojektowane przez niego to dzieła sztuki. Teraz mamy wielki powrót tych mistrzów. Między innymi za sprawą małych wydawnictw, które nie dały ich zapomnieć, jak: Wytwórnia, Dwie Siostry, Zakamarki…
Obecnie polski rynek książki dla dzieci przeżywa rozkwit. Powstają nowe wydawnictwa, pojawiają się nowi autorzy i ilustratorzy. Jest duża konkurencja na rynku.
Cieszę się sukcesami moich koleżanek i kolegów! Czasami zdarza mi się odczuwać wręcz zazdrość, ale proszę pamiętać, że zazdrość bardzo różni się od zawiści. Zazdrość motywuje do pracy. A zawiść niesie potrzebę podkopywania dołków.
Moja mama uważnie śledzi rynek, wyłapuje nazwiska dobrych nowych autorów i przejmuje się rosnącą konkurencją. Tłumaczę jej, że pojawienie się każdego dobrego autor działa na moją korzyść, tak jak każda dobra książka działa na korzyść moich książek. Bo co się stanie, gdy dziecko przeczyta dobrą książkę? Będzie chciało sięgnąć po następną dobrą książkę! Dziecko, które przeczyta złą, nudną książkę, już tej chęci nie będzie mieć,
Dlatego każdy dobry autor jest moim sprzymierzeńcem, a każda dobra książka napisana przez innego autora działa na korzyść książek Grzegorza Kasdepkego - …mam nadzieję, że działa to i w drugą stronę. Musimy się wspierać!
Książki dla dzieci po latach stały się zauważalne i ważne.
Jeszcze 10, może 20 lat temu byliśmy życzliwie, choć i protekcjonalnie głaskani po głowach. Teraz każde wydawnictwo marzy o dziale książek dla dzieci - bo wiąże się to z dochodami, oraz z uznaniem czytelników i recenzentów. Nagle zauważono, że literatura dla dzieci może być literaturą przez duże L! Nagle zorientowano się, że książka dla najmłodszych bywają dziełem sztuki, że polscy ilustratorzy są naszym towarem eksportowym! Miło.
A jak to się ma do poziomu czytelnictwa w Polsce?
Bardzo lubię statystyki, pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie informacja, że w 10 mln domów nie ma żadnej książki! Minister Gliński powiedział ostatnio, w trakcie jubileuszowej edycji Narodowego Czytania (tym razem „Moralności pani Dulskiej”), że udało się zatrzymać spadek czytelnictwa… Ale nasze czytelnictwo jest na takim poziomie, że już nie miało gdzie spadać. W dzieciach nadzieja. Czytają kilkakrotnie więcej od dorosłych!
Czy dzieci piszą teraz listy do autorów swoich ulubionych książek? Pytam o to, bo sama kiedyś takie listy wysyłałam.
Raz na jakiś czas dostaję pliki listów które czytelnicy ślą do wydawnictw publikujących moje książki. W kopertach znajduję laurki, rysunki, często sympatyczne podziękowania, bywa że i osobiste zwierzenia… Od starszych czytelników dostaję maile. Co ciekawe, dostaję naprawdę sporo wiele listów od dorosłych czytelników! Są to przeważnie mamy, które lubią się pośmiać przy moich książkach; to, co piszą bywa bardzo inspirujące, czasem nawet zwracają mi uwagę na pewne kwestie. Konsultowałem z nimi niektóre pomysły.
Czy ma pan rytuały związane z pisaniem?
Pracuję we własnym domu, we własnej pracowni - mogę więc chodzić do pracy boso, bo pracownię od sypialni dzieli raptem kilkanaście metrów. „Pisalnia” - tak mój mały synek nazywał miejsce, w którym piszę. Mogę więc do pisalni iść boso, ale nie idę - bo muszę mieć buty na nogach! Muszę być porządnie ubrany. W taki sposób oddzielam strefę prywatną od strefy zawodowej. W butach pisze się inaczej.
Czy czeka Pan na wenę, czy pisze od-do codziennie w tych samych godzinach, choćby kilka zdań?
Czekanie na wenę to luksus, na który mogą sobie pozwolić wyłącznie amatorzy. Profesjonalny pisarz nie czeka na wenę, tylko przyciąga ją za uszy, siadając przy komputerze i na siłę pisząc pierwsze zdanie, które pewnie będzie byle jakie i trzeba będzie je skasować, drugie zdanie przyjdzie do głowy trochę łatwiej i nadal będzie koślawe, a trzecie zdanie już samo popłynie... Żadnego czekania na wenę! Jak przybywa, to fantastycznie, jak nie, trzeba kilka godzin posiedzieć przy komputerze, i już!
Napisał Pan ponad 50 książek. Które z nich darzy Pan szczególnym sentymentem?
Mam książki, do których wracam na spotkaniach, bo ich czytanie nie sprawia mi przykrości, za to sprawia przyjemność czytelnikom, dużym i małym. Należy do nich „Kacperiada”, „Bon czy ton”, „Bezu-bezu i spółka” czy choćby„Detektyw Pozytywka”. Detektywa dzieciaki naprawdę uwielbiają - jego popularność wciąż mnie zdumiewa. Czuję się trochę jego zakładnikiem… Ale gdybym miał wskazać moją ulubioną książkę, to byłoby to „Kiedy byłem mały”. Raczej dla dorosłych niż dla dzieci. W tej serii swoje opowieści wydali także Joanna Olech, Anna Onichimowska i Michał Rusinek.
O swoim dzieciństwie opowiada Pan też w „Bezu-Bezu i spółka”.
Pisząc możemy wykorzystywać opowieści usłyszane od dzieci, albo te, które sami przeżyliśmy. Czasami najłatwiej odskrobać wspomnienia z własnego dzieciństwa. Ja tak często je eksplorowałem, że już sam nie wiem do końca, co jest prawdą, a co pewnego rodzaju wyobrażeniem o tym, jak było. Gdy często się o czymś opowiada, w jakiś sposób tworzy się tę historię na nowo.
Jak zachęcać dzieci do czytania? Czy ma Pan jakieś sprawdzone rady dla rodziców, nauczycieli, bibliotekarzy?
W ogóle dzieci nie zachęcam do czytania. Trochę prowokacyjnie mówię, że nie wszyscy muszą czytać książki, czytają najmądrzejsi: buntownicy, rewolucjoniści, niespokojne duchy, które w przyszłości będą zmieniać świat na lepsze! Jeśli ktoś chce ukierunkować swoje dziecko w stronę tego, co nazywamy elitą, to uważam, że najprostsza droga do tego prowadzi przez biblioteki. I tu trzeba pozwolić dziecku na dokonanie samodzielnego wyboru. Czasem my: rodzice, bibliotekarze, nauczyciele, chcemy, aby dzieci zachwycały się książkami, którymi sami się kiedyś zachwycaliśmy. Ja uwielbiałem Niziurskiego, ale mój syn nie chciał czytać jego książek. Dzieci mają teraz swoje własne fascynacje, także literackie np. „Dziennik Cwaniaczka”. Możemy narzekać, że to głupie, wulgarne – ale to jest ich, dzieci, książka! Lepiej, jeśli dziecko zarazi się czytaniem głupich książek (czyli uzależni od czytania czegokolwiek), niż na siłę przeczyta jedną mądrą książkę - po której nie sięgnie już po żadną inną. Ja do ósmego roku życia nienawidziłem czytania, ale gdy mój kolega otrzymał komiks „Jonek, Jonka i Kleks” Szarloty Pawel, przeczytałem go obejrzałem jednym tchem, a potem wciąż byłem złakniony kolejnych literek i rysunków. Do literatury dotarłem właśnie poprzez komiksy. Świetna droga!
Dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych bestsellerów!
Komentarze
Prześlij komentarz