Rodzina nam się powiększyła: kolejny chłopak na pokładzie!
Przedstawiam Wam Lolka (vel Szuszu, dla mnie w skrytości ducha Saszkę). Dwumiesięcznego kocurka z Podlasia, który w wiklinowym koszyku wybrał się z nami w podróż życia (najpierw do Tykocina, gdzie na jarmarku rękodzieła dostał swój pierwszy wiklinowy transporter, a potem dalej i już wygodniej do stolicy).
W miejscu na końcu świata, w maleńkiej stodółce pośród pól i lasów kotów było z osiem - trudno z aptekarską dokładnością to obliczyć, bo migały nam z daleka, a wieczorem w poszukiwaniu jedzenia podchodziły pod dom owszem, ale ukradkiem i pojedyńczo. Bały się ludzi. Bały się obcych. Ale nie Lolek - po kilku dniach obserwowania nas po prostu przyszedł i został.
Z impetem wtargnął na kolana, domagając się przytulania i głaskania, skrzekliwym miaukiem informując, że jest głodny. Chłopaki oszaleli - kot przechodził z rąk do rak, z kolan na kolana. Leżał z chłopakami na leżakach, kocach, spał z nimi w łóżkach. Zasypiał w niespodziewanych momentach, przelewając się przez ręce.
Wystarczyły dwa dni, by pojawiły się prośby "zabierzemy go do domu?", potem już stwierdzenia "musimy zabrać go ze sobą!". Chłopaki obiecywali złote góry, że oni przy tym kocie to wszystko! Jeden był w stanie zrezygnować z połowy czasu, przeznaczonego na tablet. Oswajałam się z tą myślą, bo co tu dużo mówić - Lolek skradł moje serce prawie tak szybko jak chłopaków.
Wybrał nas, kości zostały rzucone. Opcja "powrót bez kota" nie wchodził w grę. Dlatego, gdy godzinę przed odjazdem gdzieś się zawieruszył, wybuchła panika. Gdzie jest kot? I ulga, kiedy okazało się, że leży w trawie, kilkanaście metrów dalej.
Co z tego, że myśląc o swoim kocie widziałam jakiegoś rudzielca albo kota czarnego jak smoła... Trafił nam się najzwyklejszy, najpospolitszy kotek, ale już wiemy, że choć maleńki i niby zwyczajny to ma bojowe serduszko i odwagę. Wpasował się w naszą rodzinę, wziął ją szturmem.
Zachowujący zimną krew i dystans do spontanicznych decyzji ojciec dzieci na początku mówił "nie", ale tak jakoś bez przekonania, potem nie mówił już nic. Po powrocie do domu delikatnie wyjmował kleszcza, który przyjechał z Lolkiem i przemywał skórkę octeniseptem, a potem zrobił kotu elegancką kulkę z reklamówki ;)
W pierwszej warszawskiej dobie sukces: po obsikaniu kołdry i kanapy kot już wie, do czego służy kuweta! Hurra!
Kot na Makowym rysunku, otwierającym blog i profil na FB, stał się faktem. Tak miało być ;)
PS. 1
Postaram się, żeby Maki nie zalał zdjęciowy koci spam, ale nie obiecuję, że kota w ogóle tu nie będzie, bo będzie ;)
W miejscu na końcu świata, w maleńkiej stodółce pośród pól i lasów kotów było z osiem - trudno z aptekarską dokładnością to obliczyć, bo migały nam z daleka, a wieczorem w poszukiwaniu jedzenia podchodziły pod dom owszem, ale ukradkiem i pojedyńczo. Bały się ludzi. Bały się obcych. Ale nie Lolek - po kilku dniach obserwowania nas po prostu przyszedł i został.
Z impetem wtargnął na kolana, domagając się przytulania i głaskania, skrzekliwym miaukiem informując, że jest głodny. Chłopaki oszaleli - kot przechodził z rąk do rak, z kolan na kolana. Leżał z chłopakami na leżakach, kocach, spał z nimi w łóżkach. Zasypiał w niespodziewanych momentach, przelewając się przez ręce.
Wystarczyły dwa dni, by pojawiły się prośby "zabierzemy go do domu?", potem już stwierdzenia "musimy zabrać go ze sobą!". Chłopaki obiecywali złote góry, że oni przy tym kocie to wszystko! Jeden był w stanie zrezygnować z połowy czasu, przeznaczonego na tablet. Oswajałam się z tą myślą, bo co tu dużo mówić - Lolek skradł moje serce prawie tak szybko jak chłopaków.
Wybrał nas, kości zostały rzucone. Opcja "powrót bez kota" nie wchodził w grę. Dlatego, gdy godzinę przed odjazdem gdzieś się zawieruszył, wybuchła panika. Gdzie jest kot? I ulga, kiedy okazało się, że leży w trawie, kilkanaście metrów dalej.
Co z tego, że myśląc o swoim kocie widziałam jakiegoś rudzielca albo kota czarnego jak smoła... Trafił nam się najzwyklejszy, najpospolitszy kotek, ale już wiemy, że choć maleńki i niby zwyczajny to ma bojowe serduszko i odwagę. Wpasował się w naszą rodzinę, wziął ją szturmem.
Zachowujący zimną krew i dystans do spontanicznych decyzji ojciec dzieci na początku mówił "nie", ale tak jakoś bez przekonania, potem nie mówił już nic. Po powrocie do domu delikatnie wyjmował kleszcza, który przyjechał z Lolkiem i przemywał skórkę octeniseptem, a potem zrobił kotu elegancką kulkę z reklamówki ;)
W pierwszej warszawskiej dobie sukces: po obsikaniu kołdry i kanapy kot już wie, do czego służy kuweta! Hurra!
Kot na Makowym rysunku, otwierającym blog i profil na FB, stał się faktem. Tak miało być ;)
PS. 1
Postaram się, żeby Maki nie zalał zdjęciowy koci spam, ale nie obiecuję, że kota w ogóle tu nie będzie, bo będzie ;)
Aaaa! Jak cudownie!!!! Nasz Rudi też nas sobie wybrał!!! :-))) Ja nigdy nie chciałam kota!!! A teraz MIŁOŚĆ SZALONA! :-) Dlatego ośmielam się sądzić, że zdjęć kota tu i tam nie zabraknie ;-) Wszystkiego dobrego na KOCIEJ DRODZE ŻYCIA! Będzie pięknie! Jak u nas. Mrrrau!! :-)
OdpowiedzUsuńAle akcja!!! Fantastyczna decyzja!!!Aż żałuję że u nas alergia
OdpowiedzUsuń...też bym chciała a Lilka oszalałaby z radości!
Bure są najpiękniejsze! Ależ macie fajnie:)
OdpowiedzUsuńMoja siostra ma kota od dłuższego czasu i też wzięła sobie kolejnego faceta do domu :)
OdpowiedzUsuńTo małe cudo, nie mogę się napatrzeć na ten koci wdzięk i czar.
OdpowiedzUsuńPiękna historia:) Takie cudne zdjęcia - i treść, i formę mam na myśli - można oglądać bez przerwy!
OdpowiedzUsuńJak przekonać męża do kota? Już próbowałam wszystkiego. Ostatnio zadzwoniłam do męża, że znalazłam kotka i mam go w domu. Usłyszałam, że mam go zanieść do sąsiada do stodoły. Może jakbym naprawdę przywiozła kotka to by mógł zostać. Ahh
OdpowiedzUsuń