Historia jednej wycieczki [okiem nauczyciela]
"Zaczyna się zaraz po starcie, w autokarze. Trzem chłopców jest niedobrze, wymiotują. Na ubrania, fotel, podłogę. Pewnie przez to co zjedli - w plecakach same słodycze i słodkie napoje-ulepki. Trwa nerwowe poszukiwanie chusteczek, reklamówek, wody... W powietrzu fetor, dzieciaki wrzeszczą, że śmierdzi. Kierowca zachowuje stoicki spokój.
Docieramy do zoo. Sklep z pamiątkami działa jak magnes. Rejestrujemy u kolejnego dziecka ból brzucha i głowy, dreszcze. Grupa wrzeszczy, ryk taki, że słonie pouciekały. Dzieci rozbiegają się, zaganiamy je w jedno miejsce. Sto telefonów do domu - mama chorego jest ponoć w domu, ale nie odbiera. Dziecko się słania, my trzy i dwie klasy - 45 osób. Koleżanka z chorym, my dwie z grupą.
W grupie dziewczynka na wózku i chłopiec z zespołem Downa. Z dzieckiem na wózku jest mama. Brak podjazdów, schody, schody, schody i wnoszenie wózka. Jesteśmy spocone. Następne dziecko wymiotuje. Kolejne w histerii, bo zgubiło telefon. Dwoimy się i troimy. Przewodniczka milknie. Mama dziewczynki na wózku z niedowierzaniem kręci głową.
Płyniemy statkiem. Do wody wpadają różne rzeczy m.in. portfel, kapitan raz po raz wychodzi za burtę i wyławia. Kolejny wymiotuje. My z oczami dookoła głowy i zdartym gardłem od uspokajania i przekrzykiwania. Jedna z dziewczynek zjeżdża z pagórka i jest cała w błocie. Histeria. Po chwili opanowana. Reszta dzieci nie słucha - nosy wściubione w telefony, tablety. smartfony. Dramat.
Przewodniczka przechodzi załamanie nerwowe i usuwa się w cień. My jak te siłaczki na posterunku.
McDonalds - kolejka jak do Rzymu, histeria dziewczynki, bo dostała nie to, co zamawiała. Negocjujemy zmianę zmówienia. Wreszcie zbiórka. Okazuje się, że jeden uczeń jeszcze czeka na jedzenie. Po 75 minutach dziecko dostaje jedzenie na wynos.
Wreszcie jedziemy. Po kilku minutach zawracamy, po kurtkę. Za pół godziny szukamy toalety, bo nam chłopak odgraża się, że zaraz zsika się w spodnie. W restauracji nie chcą go wpuścić do WC, płacę, młody wbiega do toalety... W końcu autobus i powrót. Znowu wymioty, dzikie wrzaski, zostawiony portfel na stacji. Hałas, krzyki i disco polo. Przewodniczka z biura traci głos, matka ucznia nie wierzy, że to rzeczywistość nie sen. Wreszcie szkoła. Jesteśmy na ostatnich nogach.
Dzieci znikają w objęciach rodziców. Robi się pusto. dwoje wciąż czeka. Mija 35 minut. Koleżanka z telefonem przy uchu - rodzice chyba śpią - decyduje się, że dziecko sama odprowadzi. My wciąż czekamy na ostatniego rodzica. Słaniamy się na nogach, marzymy o łóżku i ciszy, o odejściu w nicość.
Naradzamy się, jedna z nas postanawia odprowadzić uczennicę do domu. Po 42 minutach, kiedy już jest ciemno, podjeżdża samochód. Za kierownicą ojciec. Dziecko mówi "dobranoc"- tatuś nawet nie kiwnął głową z samochodu, nie wysiadł, nie przeprosił.
46 minut po przyjeździe z wycieczki wleczemy się wyplute do naszych samochodów.
To była zwyczajna wycieczka. Nic szczególnego. Po 12,5 godz. docieram do domu. padam. Nie mogę mówić, gardło zdarte. Obiecuję sobie, że nigdy więcej, ale wiem przecież, że ... do następnego razu".
Powyżej opowieść o wycieczce szkolnej, zwyczajnej wycieczce jakich w szkole wiele. Ten list trzymałam w skrzynce mailowej od ubiegłego roku. Pozostawiam go bez komentarza.
Wszystkim nauczycielom z okazji ich święta życzymy końca reform i spokoju, lepszych programów, nie przeładowanych klas i więcej czasu na satysfakcjonującą pracę z dziećmi kosztem papierów do wypełnienia - oby tych ostatnich było jak najmniej, i mądrych rodziców.
Wreszcie jedziemy. Po kilku minutach zawracamy, po kurtkę. Za pół godziny szukamy toalety, bo nam chłopak odgraża się, że zaraz zsika się w spodnie. W restauracji nie chcą go wpuścić do WC, płacę, młody wbiega do toalety... W końcu autobus i powrót. Znowu wymioty, dzikie wrzaski, zostawiony portfel na stacji. Hałas, krzyki i disco polo. Przewodniczka z biura traci głos, matka ucznia nie wierzy, że to rzeczywistość nie sen. Wreszcie szkoła. Jesteśmy na ostatnich nogach.
Dzieci znikają w objęciach rodziców. Robi się pusto. dwoje wciąż czeka. Mija 35 minut. Koleżanka z telefonem przy uchu - rodzice chyba śpią - decyduje się, że dziecko sama odprowadzi. My wciąż czekamy na ostatniego rodzica. Słaniamy się na nogach, marzymy o łóżku i ciszy, o odejściu w nicość.
Naradzamy się, jedna z nas postanawia odprowadzić uczennicę do domu. Po 42 minutach, kiedy już jest ciemno, podjeżdża samochód. Za kierownicą ojciec. Dziecko mówi "dobranoc"- tatuś nawet nie kiwnął głową z samochodu, nie wysiadł, nie przeprosił.
46 minut po przyjeździe z wycieczki wleczemy się wyplute do naszych samochodów.
To była zwyczajna wycieczka. Nic szczególnego. Po 12,5 godz. docieram do domu. padam. Nie mogę mówić, gardło zdarte. Obiecuję sobie, że nigdy więcej, ale wiem przecież, że ... do następnego razu".
***
Wszystkim nauczycielom z okazji ich święta życzymy końca reform i spokoju, lepszych programów, nie przeładowanych klas i więcej czasu na satysfakcjonującą pracę z dziećmi kosztem papierów do wypełnienia - oby tych ostatnich było jak najmniej, i mądrych rodziców.
O matko samo zycie, tak jest bardzo czesto na szkolnych wycieczkach.Szanujmy prace nauczycieli,bo lekko nie maja.
OdpowiedzUsuńStraszne ale bardzo prawdziwe. Byłam w czerwcu z córką na wycieczce - pielgrzymce po Pierwszej Komunii i przeżyłam szok! To co rodzice wyprawiają z dziećmi jest żenujące. Małym dzieciom pakują colę, żelki, czipsy i ciastka. Do tego telefony i tablety... Jak ja to zobaczyłam to w głowie mi się nie mieściło. Do tego zachowanie bez szacunku do kogokolwiek... Straszne co teraz dzieje się z dziećmi 🙁
OdpowiedzUsuńThe blog are the best that is extremely useful to keep.
OdpowiedzUsuńI can share the ideas of the future as this is really what I was looking for,
I am very comfortable and pleased to come here. Thank you very much.
ตารางคะแนน