Dziecko w wielkim mieście [wakacyjne refleksje i pytania]
To był nasz czas. Czas zabawy, czas pierwszych doświadczeń. Czas nauki radzenia sobie w grupie, bez rodzica przy boku. Czas pierwszych kłótni i pierwszych porażek. Czas walki o przetrwanie w grupie. I wypracowywania zgody, i przyjaźni. Czas nauki wspierania się i pierwszy posmak budowania wspólnoty, tworzenia reguł. Kto pierwszy, kto drugi... Poza rodziną. Czas pierwszych łez i fascynacji. Chłopaki i dziewczyny. Kilkulatki i wczesne nastolatki. Grupy, grupki i podgrupy. Stłuczone kolana, poobijane głowy. Pierwsze sekrety i tajemnice. Radości i smutki. I czas nudy. Wiszenia na trzepaku i zastanawiania się, co robić.
Biegaliśmy między blokami, okupowaliśmy trawniki i małe uliczki, gdzie graliśmy w dwa ognie i badmintona. Przesiadywaliśmy na drzewach i skakaliśmy w gumę. Koedukacyjnie. Wieczorem, kiedy nadchodził zmierzch otwierały się okna i słychać było - z różnych stron - nawoływania rodziców: Ewaaaaa, do domu! Agnieszka! Krzysiek! Piotrek! Niechętnie wracaliśmy - brudni, głodni, z dziurami na spodniach, startą do krwi skórą.
Wakacje co roku spędzałam u ciociu na wsi [pisałam o nich TU]. Z pajdą chleba w ręce wybiegałyśmy z kuzynką na podwórko i tyle nas widzieli. Podwórko, ogród, sad, wreszcie pola i łąki. I ta rzeka, o której ciotka opowiadała straszne historie. Że tyle osób się tam potopiło. Biegałyśmy tam z duszą na ramieniu, a jakże!
W wieku 14 lat przejechałam sama może nie pół Polski, ale całkiem dużo. Autobusem, a potem pociągiem. Znalazłam peron, wsiadłam, dotarłam. I nie było komórek.
Jako 15 latka jeździłam do innego miasta, do cioci. Bywało, że nie miałam pieniędzy na powrót, bo wydałam, i wstyd było się przyznać. Odstawiana na dworzec, chyłkiem się z niego oddalałam, aby dotrzeć na wylotówkę i wrócić stopem. Pierwszy samodzielny koncert w obcym mieście zaliczyłam w ósmej klasie. Na pierwsze samodzielne wakacje pod namiot pojechałam z przyjaciółkami po 1 klasie liceum (namiot co prawda rozbity na podwórku kuzyna, jednak nikt nie wnikał, co robimy, gdzie jeździmy, o której wracamy). Potem było to normą.
Pamiętam swoje powroty ze szkoły, a szczególnie ten jeden. Miałam 7-8 lat. Szłam po schodach, na 4 piętro. Do drzwi sąsiadów dobijał się ktoś, kto od pierwszej chwili wzbudzał mój strach, dziwnie mu z oczu patrzyło. (Mieliśmy sąsiadów o wątpliwej reputacji, wizyty policji były normą, szemrane towarzystwo też). Stojąc pod drzwiami zamkniętego mieszkania, za którymi wiedziałam, że nie ma nikogo, z kluczami w kieszeni, bałam się. I zrobiłam coś genialnego. Zaczęłam pukać, wołając "Dziadku, to ja!". Ten człowiek wszedł do sąsiadów, a wtedy ja klucz, myk i też już byłam w domu.
Mam poczucie, że miałam fajne dzieciństwo. Dużo wolności, zabawy i własnych spraw. Jak mają nasze dzieci. Lepiej? Gorzej? Zajęcia dodatkowe, korepetycje od pierwszych klas, przeładowany program nauczania. Siedzenie w świetlicy i szkole od rana do godz. 17, bo strach, żeby dziecko wracało samo ze szkoły i siedziało w domu? Czy rzeczywiście?
W głowie mam wywiad z psycholożką czy socjolożką (nie pamiętam), która ubolewała nad życiem współczesnych, głównie amerykańskich dzieci. Mówiła o ograniczaniu wolności, o zniewoleniu przez szkołę i dom. Nadzorowaniu, kontrolowaniu, dla ich bezpieczeństwa. Prowadzeniu za rękę. Odwożeniu i przywożeniu do szkoły i z. Umawianiu na godzinę do kolegów. Szczególnie w dużych miastach. Mówiła, że dzieci same nie chodzą do sklepu, nie poruszają się po ulicy.
Patrzę na moje dzieci i dzieci znajomych. Biegają po osiedlu w grupie innych. Budują szałasy, organizują sobie pikniki. Grają w piłkę aż furczy. Wpadają po butelkę wody, koc, kanapkę albo pieniądze na lody.
Po powrocie ze szkoły zrzucają w pośpiechu tornistry, złapią jakąś kanapkę albo nie i już ich nie ma. Widzę z okien - co jakiś czas któryś przejedzie na rowerze swoim albo nie swoim, słyszę ich krzyki w ferworze zabawy, gry w piłkę... Czasem są płacze, czasem są kłótnie. Któreś przybiega smutne, czasem się poskarży. Czasem się popchną, podłoża nogę.
Bywa, że rodzic przyjdzie do nas wyjaśnić jakąś sytuację, bywa, że z "interwencją" idę ja albo mąż.
Bywa, że rodzic przyjdzie do nas wyjaśnić jakąś sytuację, bywa, że z "interwencją" idę ja albo mąż.
Dajemy dzieciom sporo swobody, bo pamiętamy swoje dzieciństwo. Bo pamiętamy, że to było fajne, twórcze - pamiętam także te historie, o których nie mówiło się rodzicom. I pozwalamy dzieciakom mieć swoje.
Różnicę widzę w czymś innym - kiedyś rodzice aż tak nie angażowali się i nie uczestniczyli w życiu dzieci. Czas odjęty z tego wolnego przechodzi na czas spędzony razem, wspólnie - ale to akurat nie jest takie złe.
Więc jak to jest? Jak to jest u Was?
Jestem autentycznie ciekawa. Czy w mediach bije się pianę i robi z igły widły? Czy może jednak dzieci są więźniami strachów i rodzicielskich lęków?
Powiem ci tak.....kiedyś latało się całe lato po podwórku do późnych godzin wieczornych! Teraz w weekend próbowaliśmy z mężem usłyszeć w okolicy jakiekolwiek głosy dzieci biegających po ogrodzie.......mają ludzie domy z ogrodami i.....nikogo w nich nie ma :(
OdpowiedzUsuńjednym słowem mieszkanie w bloku ma swoje zalety ;)
UsuńMieszkamy w ogromnym bloku. Może 500 mieszkań. Dzieci pod blokiem niewiele. Mamy niewielką grupę sąsiedzką, w której dzieci pod nadzorem (na razie najstarsze ma 5 lat) bawią się razem, ale zawsze ktoś dorosły siedzi na ławce. Lecz na forum internetowym bloku (!) jest opinia o "hałasach" i "wrzaskach" powodowanych przez "patologię, no NORMALNE dzieci nie mają czasu na włóczenie się po dworze, bo mają tyle mądrych zajęć". Wiem, że pisał to rodzic dwójki dzieci. Tak, dzieci są odwożone i przywożone ze szkół i przrdszkoli jako duża masa, ale na szczęście są jeszcze "patologiczni" ;-) rodzice, którzy dają dzieciom wolność. I ja się staram.
OdpowiedzUsuńChyba w każdym bloku trafia się taki mieszkaniec, któremu wszystko przeszkadza. Jak nie psy to dzieci, jak nie dzieci to ... itd
UsuńWzbudziłaś wiele refleksji w mojej głowie tym wpisem. Bo co jakiś czas roztrząsam "za i przeciw" obu rozwiązań. W ogóle sądzę, że ograniczona wolność podwórkowa współczesnych dzieci to bardzo złożone zjawisko i wiele różnych przyczyn się na nie składa. Po pierwsze, otoczenie jest inne - jest znacznie więcej samochodów, mniej przestrzeni zielonych, na których można było się bawić, nawet mniej nieużytków (mówię o mieście), w których można byłoby się bawić. Pamiętam, że ja w dzieciństwie na obu zamieszkiwanych osiedlach miałam w pobliżu łąkę i zagajnik. Teraz w tych miejscach stoją wciśnięte na siłę bloki oraz Castorama. Po drugie - ludzie mają później dzieci niż kiedyś, a także bardziej świadomie, i w związku z tym są jakby mniej niefrasobliwi. Bardziej chuchają, bardziej się obawiają, więc organizują, planują, częściej sami uczestniczą w zabawach - to co pisałaś. To jest fajne, ale jednak w jakimś stopniu eliminuje rówieśników. Po trzecie - rozmnożyły się zorganizowane zajęcia pozalekcyjne, oferta jest po prostu o niebo bogatsza niż kiedyś. Jest to alternatywa dla niezagospodarowanego czasu wolnego i wiele dzieciaków ją wybiera (nie wnikając - dobrowolnie czy nie). Mając to wszystko na uwadze, staram się wykroić moim dzieciakom tyle wolności, na ile to możliwe w dzisiejszych czasach. Mamy szczęście, bo mieszkamy na osiedlu szeregowców, gdzie wszyscy się znają, każdy ma mały ogródek i dzieciaki bawią się w nich razem, raz tu, raz tam, czasem też szaleją po prostu przed domami. I po dawnemu wołam, wychylając się z okna: "Zuzka, Tadek, oooobiaad!" ;-) A moja dziesięciolatka mówi, wracając już po zapadnięciu zmroku, kiedy ja już gderam trochę, że ciemno i gdzie ona się włóczy: "Mamo, ale przecież od tego są wakacje, żeby do nocy siedzieć na podwórku". Cieszę się tym. Od września znowu zacznie się wożenie :D
OdpowiedzUsuńWiele lat mieszkaliśmy w bloku. Co mnie zasmucało-na osiedlu nie było widać w ogóle dzieci! Mój kilkuletni syn nie miał się z kim bawić:( Nawet na placu zabaw same niemowlaki...Gdy do mieszkania na parterze wprowadził się rodzina z szóstką dzieci i one zaczęły wychodzić za blok, robić pikniki na trawie, rozkładać sobie basen-to był szok! Potem mój "wczesny" nastolatek nie miał z kim wychodzić na rower, na piłkę-chłopaki z klasy albo pod kloszem babć (nie wyjdzie, bo ostatnio się spocił i ubrudził) albo przed komputerami...Od roku mieszkamy na osiedlu domkowym, na obrzeżach miasta. Osiedle kiedyś było podmiejską wioską i to widać w wychowywaniu dzieci. Zdecydowanie większy luz, na ulicach widać bawiące się grupami, roześmiane dzieciaki, albo nastolatki pędzące na rowerze, desce czy rolkach. Młodszy ma to szczęście, że zdążył się "załapać" na zabawy z kolegą w bazy w krzakach, że ma z kim ścigać się na rowerze albo prowadzić długie rozmowy po zmierzchu wystając przed furtką:)
OdpowiedzUsuń