Zielono mi, czyli o małych radościach i tęsknotach


Może gdybym mieszkała na wsi, miała na co dzień do obskoczenia podwórko, ogród, a może i sad; może gdybym miała dom otoczony zielenią, trawnikami, skalniakami, rabatkami -  może wtedy bym narzekała, że ciągle praca, że mszyce i inne tałatajstwo,że trawa wyschła, że... Może oczy już by tak się nie cieszyły, patrząc na zielone?

Ale i tak nie wierzę.

Dlaczego człowiek na starcie nie dostaje zestawu pakietu lubień i nie lubień, pasji, pragnień i marzeń? Dlaczego, kiedy jeszcze jest łatwo powędrować w odpowiednią stronę, wybiera coś, co po kilku - kilkunastu latach staje się ostatnim na liście jego preferencji?
Przecież gdybym wtedy - te 20 lat temu - wiedziała, co już niedługo będzie dla mnie największym relaksem, co sprawi frajdę - nie byłabym tu, gdzie jestem. A wtedy ostatnią rzeczą, która mnie pociągała był kawałek ziemi, kawałek lasu, cykanie świerszczy i niebo gwiaździste nade mną...

Odludzie a nie miasto, dom, najlepiej stary, z trzeszczącymi dechami na podłodze i śpiącym pająkiem w rogu okna, z piecem i kominkiem i drewnianymi okiennicami,  a nie bloki, wąskie ulice, miejski szum i smród i bieg z językiem na wierzchu. Cisza i zieleń. Grzebanie w ziemi, radość z każdego pączka, każdego listka...

A póki co - pozostają takie miejsca, jak to, które dzisiaj odwiedziliśmy. I marzenie, że może kiedyś, a jak nie dom to chociaż domek letniskowy, a jak nie - to chociaż działka...
Morze kwiatów i roślin, chodzenie od skrzynki do skrzynki, od doniczki do doniczki i wybieranie kolejnych kwiatków, z nadzieją, że jeszcze się zmieszczą na małym balkonie, obok innych kwiatów i rachitycznego dzikiego wina, które posadzone przed kilkoma laty z urwanej pod płotem gałązki - rośnie i cieszy mnie co roku najogromniej.

Do dzikiego wina, lobelii, pelargonii (sztuk kilka), niezapominajek, goździków, bratków (wielości) i stokrotek, a także jednej roślinki, której nazwy nie pamiętam - dołączyła dzisiaj lawenda (sztuk dwie), poziomki (sztuk dwie) i bazylia :)




Komentarze

  1. Ech...
    Te czerwone na pierwszym zdjęciu! Jeszcze gdzieś wcisnę ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach jakże ja rozumiem te marzenia! Miałam dokładnie tak samo! Jeszcze rok temu..A dziś...po 40 bez mała latach spędzonych w centrum wielkiego miasta, najpierw w kamienicy, potem w blokowisku (i tak nie mogę narzekać, bo wielki dąb i brzoza za balkonem dawały namiastkę natury) "uciekłam" na przedmieścia:) To nie wieś, ale jest mały ogródek, las niedaleko. Rano rosa na stopach, wieczorem świerszcze cykają. Jakże mnie zmęczył i męczy (bo pracuję nada w centrum miasta...)ten wieczny hałas, tłumy ludzi wszędzie, smród spalin, tysiące samochodów...Z jaką radością wychodzę na taras z poranną herbatką, albo wracam popołudniami do swojej oazy! Także marzenia się spełniają!!! Choć czasem trudno podjąć decyzję, by pomóc szczęściu, to warto:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz