Z dziećmi na wsi i w lesie
Nie wiem, dla kogo większą atrakcją było patrzenie na te małe kaczki, na te kozy, na te... Dla mnie czy chłopaków? Puchate, żółte cudowności, które aż się chciało dotknąć, przytulić. I kozy, wytarmoszone i wygłaskane przez nas, ku ich wyraźnej radości - za każdą taką pieszczotę lizały nam ręce szorstkimi języczkami.
Gospodyni, na której podwórko znienacka wtargnęliśmy w celach poznawczo-obserwatorskich, patrzyła na nas z rozbawieniem, co i rusz uchylając kolejne drzwi, za którymi a to kurnik, a to obórka...
I te drzewa, i ogień... Odpoczęłam. A chłopaki wybawili się, wybiegali.
Pierwszego dnia Antek z uśmiechem na ustach co jakiś czas wychodził na taras, prezentując coraz bardziej wymalowaną czerwonym flamastrem twarz. Przekonana, że zmywalnym - potakiwałam głową.
- Mamo, to blizny!
Kiedy wyglądał już jak upiór w operze, ktoś zauważył, że to jednak zwyczajny mazak, a nie flamaster do twarzy. No cóż. Nie zeszło. Wrócił do domu jako czerwonoskóry. Zadowolony czerwonoskóry;)
Komentarze
Prześlij komentarz