Wasze wspomnienia cz. 2
Joanna Machna
Święta Bożego Narodzenia to piękny i wyczekiwany czas, kiedy choć na chwilę gasną spory, a nasze oczy zwracają się ku maleńkiej stajence z Dzieciątkiem Jezus. Powietrze przesycone jest świąteczną atmosferą, a my odnajdujemy magię w każdym drobnym szczególe. Uśmiechamy się na widok zasypanego śniegiem auta, nie złości nas sterta naczyń w zlewie powstała po pieczeniu pierniczków. Święta to także (a może przede wszystkim?) czas cudów i spełnienia marzeń, zwłaszcza tych czystych, niewinnych, dziecięcych....
Święta, które zapamiętam wiążą się właśnie z pewną nieprawdopodobną wręcz historią, dzięki której marzenie mojej córeczki spełniło się. A było to tak...
Moja mała od jakiegoś czas prosiła nas z mężem o zwierzątko. Bardzo chciała mieć pieska albo kotka. My jednak stanowczo odmawialiśmy, mówiąc, że jeszcze nie czas na własnego zwierzaka, że nie mamy jeszcze swojego domu, że kto się będzie nim opiekować, jak my będziemy w pracy, a córeczka w przedszkolu. Jednym słowem mówiliśmy wszystko, żeby wyperswadować córce posiadanie czworonoga. Mała była jednak nie ugięta i przy każdej nadarzającej się okazji prosiła o zwierzątko. Oczywiście list do św. Mikołaja zawierał duży rysunek psa bawiącego się z Olą...
Gdy nadeszła Wigilia razem z córeczką nakrywałyśmy do stołu. Było sianko pod obrusem i pusty talerz dla niespodziewanego gościa. W ostatniej chwili przypomniałam sobie, że przecież nie mamy prezentu dla dziadka Adama, który w ten dzień obchodzi imieniny. Jak mogłam zapomnieć! Nie było rady, mąż i Ola pojechali do najbliższego marketu kupić cokolwiek nadającego się do wręczenia. Czekoladki, zestaw kosmetyków, obojętne i tak już za późno na szukanie czegoś wymyślnego.
Po pewnym czasie wracają, a Ola niesie w rękach zwykłe, podniszczone tekturowe pudełko.
"To? To ma być prezent?" - zapytałam zdziwiona. A córka uśmiechnęła się wtedy promiennie (noszę ten uśmiech w sercu do dziś) i zapiszczała radośnie: "Nie, mamuś, to prezent, ale dla mnie! Zobacz tylko!!!". Po rozchyleniu pudełka oczom moim ukazał się..... uwaga!....królik! Spojrzałam pytająco na męża: "Jak to możliwe, że pojechaliście po bombonierkę, a wracacie z królikiem". Mąż uśmiechnął się i powiedział: "Spokojnie, kochanie zaraz Ci wszystko wytłumaczę".
Okazało się, że na parkingu pod sklepem, obok auta przycupnął królik. Jakby nigdy nic siedział sobie obok koła. Chyba czekał na swojego wybawcę, bo na takiej pogodzie długo by nie wytrzymał. Sklep jest na odludziu, na parkingu nie było nikogo, każdy zajęty był przygotowaniami do wieczerzy. Nie wiadomo jak królik się tutaj znalazł, gdzie szukać właściciela i co począć z tym żywym fantem. Jak tu więc nie przygarnąć futrzanej przybłędy? Nie mogłam w to uwierzyć, że ktoś mógł pozbyć się w taki sposób żywej istoty, skazując ją na zamarznięcie... W dodatku, sami przyznajcie: królik w Boże Narodzenie? To brzmi jak niezły żart!
Taka była historia przybycia królika do naszego domu w wigilijny wieczór. Ola była zachwycona. Cały czas powtarzała, że Mikołaj spełnił jej marzenie i podarował zwierzątko. Co prawda nie psa, ale też ma 4 nogi, uszy i ogonek, więc jak najbardziej może być.
Królik otrzymał imię Lucy (Szczęściarz) i choć był bardzo przestraszony, to widziałam jaką miał zadowoloną minę, gdy Olka karmiła go sianem spod obrusa. Może to on był tym zbłąkanym wędrowcem tyle, że nie w ludzkiej postaci...
A ja? Do dziś się uśmiecham na wspomnienie tych świąt. Były inne, zaskakujące i pewnie dlatego pamiętam je tak dobrze. Nauczyłam się wtedy ważnej rzeczy: że warto być wiernym swoim marzeniom do końca i że czasami życie samo za nas decyduje i trzeba przyjąć to z uśmiechem na ustach.
PS. Po świętach rozwiesiliśmy w okolicy ogłoszenia o znalezieniu królika. Nie było odzewu, co tylko potwierdziło nasze przypuszczenia, że ktoś po prostu chciał się pozbyć włochatego zwierzaka. Z drugiej strony odetchnęliśmy z ulgą, bo Mała bardzo się już do niego przywiązała. Potem czekało nas kupno klatki, wizyta u weterynarza i.... przeorganizowanie życia, w którym pojawił się w końcu wymarzony przez Oleńkę zwierzak.
Pozdrawiam ciepło i życzę Wesołych Świąt!
Monika Dziadosz
Magia Świętego Mikołaja
W grudniu, jak co roku przy okazji szykowania niespodzianek naszym pociechom, przeżywamy z mężem historie naszego dziecięcego oddania idei Świętego Mikołaja. Mąż mój był obiektem drwin kuzynów za to, że najdłużej z nich, nie tylko wierzył w jego istnienie, ale i zaciekle bronił wielkodusznego dziadka, który kochał wszystkie dzieci i znał ich marzenia, oj... zdaje się, że był już porządnym podstawówkowiczem.
Ja za to pamiętam doskonale te święta, kiedy to rozgrywał się we mnie szaleńczy proces myślowy. Z jednej strony mnożący się święci mikołajowie w świetlicy szkolnej, w kościele, w telewizji a z drugiej strony wiara, że on musiał istnieć...On naprawdę zawsze wiedział, o czym marzę!!!
Malutkie mieszkanko, 24 m2, Nowe Miasto, Warszawa, lata 80-te. Choinka jak zawsze wciśnięta pomiędzy lodówkę a stół, jedno krzesło w tym czasie ląduje w piwnicy. Ubieram te najpiękniejsze błyszczące, szklane, mieniące się barwami bombki, znów palcem wycieram trochę brokatu z krzywego bałwanka i czerwonego krasnala, zarzucam przykurzone łańcuchy, rozdmuchuję watę na gałązki, wciskam plastikową gwiazdę, poprawiam szopkę pod choinką i postanawiam, że tym razem będę przy niej warować. Choćby nie wiem co nie odpuszczę i wreszcie się z nim spotkam a jak się nie spotkam, to choć raz zobaczę, kto naprawdę podrzuca prezenty!
Mama krząta się w kuchni, intrygująco podśpiewuje, co chwila woła mnie do czegoś, z czym zazwyczaj radziła sobie sama. Ja jednak kontroluję stan choinki: szopka stoi, drzewko nieporuszone, prezentów brak, wszystko gra! Pełna gotowość jak u żołnierza na straży... Niedługo przyjdą goście, więc mama postanawia uprzątnąć do końca całe mieszkanie a ja mam jej w tym pomóc. Kucając zamiatamy dwa skrajne krańce naszej kawalerki, obracam się na chwilę, żeby wciągnąć nosem zapach wypastowanej podłogi, wracam wzorkiem pod choinkę ...OO nie! Pojawiły się prezenty: jak, kiedy, skąd??? Mama z zagadkowym uśmiechem przygląda się mojej reakcji... A ja ? Radość miesza się poczuciem porażki, znów nie zobaczyłam jak on to robi, ale co tam...dopadam piękne kolorowe pudło a w nim mój wymarzony zestaw gier : warcaby, chińczyk, pchełki, grzybobranie i inne plansze rozpalające wyobraźnię o czasie z rodzicami. Święty Mikołaj naprawdę istnieje, ja przecież właśnie tak bardzo czekałam na te gry!
Dziś, kiedy słyszę z ust mojego synka kolejne wersje potwierdzające omnipotencje Świętego Mikołaja, uśmiecham się do tych wspomnień ciesząc się jednocześnie, że mamy jeszcze chwilę na wspólne przeżywanie magii Świętego Mikołaja.
Ania Kucharczyk
Moje święta …Wiele, wiele ich było. Próbuję sobie przypomnieć jakieś szczególne, z dzieciństwa, ale widzę jedynie wycięte obrazy.
Kiedy miałam może pięć czy sześć lat mama zachęciła mnie do robienia łańcucha na choinkę z kolorowego papieru. Pocięła go w paski a moim zadaniem było sklejanie oczek i łączenie ich. Początkowo ochoczo ruszyłam do dzieła. Jednak praca była żmudna i nudna. Mama dopingowała, jak umiała i znowu mozolnie sklejałam te paski. Po kilku dniach udało mi się zakończyć dzieło. Zachwytom nie było końca, ale ja byłam mocno zdziwiona. Mnie się ten łańcuch nie podobał, wcale nie byłam zadowolona i dumna z efektu i daleka od wniosku, że warto było poświęcić tyle czasu. Oczywiście jako mała dziewczynka zachowałam te refleksje dla siebie, wtedy być może myśląc, że to ja się nie znam. Łańcuch przetrwał dość długo i w kolejnych latach był także rozwieszany - budząc mój niesmak i szpecąc moją cudowną choinkę. Dopiero, jak zdecydowanie miałam więcej lat, któregoś razu po prostu został na dnie pudełka. I nikt się o niego nie upomniał.
Zawsze czekałam na choinkę. Przyciągały mnie kolorowe bombki, które wtedy wszystkie były szklane i bajecznie kolorowe. Lampki też miały swój urok. Z wkręcanymi żaróweczkami w kształcie grzybków, szyszek, świeczek, lampioników itp. Gdzie współczesnym ledom do tamtego klimatu. Kiedyś mama kupiła pudełko nowych ozdób. Prześliczne: pszczółki, muszki, żuczki i inne sympatyczne owady w
karnawałowych, mieniących strojach zamieszkały na naszej choince. Codziennie zmieniały miejsce zamieszkania, odwiedzały się na gałązkach, frunęły na bal. Bawiłam się w ten sposób całymi dniami, póki choinka była w domu.
Wigilia. Wypatrywałam pierwszej gwiazdki, aby dać sygnał rodzinie, że pora zaczynać. Potrawy, jakie pojawiały się na stole, witałam z entuzjazmem. Jako dziecko wychowywane w kryzysie czasów PRL-u traktowałam te dania jako przysmaki, które wydawały mi się wielce wykwintne w porównaniu z monotonną codzienna kuchnią. Jadłam ze smakiem – próbując wszystkiego. A po kolacji każdy dostawał prezent wyciągany spod choinki. Czekałam na ten moment z niecierpliwością, jednak po tylu latach nie mogę sobie przypomnieć, co dostawałam. Nie kojarzę ani zabawek, ani słodyczy… ale dostawałam coś na pewno. Raz kiedyś gumki do ścierania, a brat dostał wtedy radyjko kieszonkowe – „model do reperowania dla majsterkowicza”. Nawet się zawziął i koniecznie chciał je naprawić, bezskutecznie.
Obdarowała nas wtedy ciocia Helena, która gościła na Wigilii. Dla mnie jako dziecka była osobą światową – bywającą we Włoszech. Czekałam na jej odwiedziny, bo z wielkiego świata przywoziła różne kolorowe rzeczy, albo smaczne słodycze. Poza tym upominki od niej były zapakowane w cudownie kolorowy i błyszczący papier – włoski. Te opakowania pamiętam najbardziej. W szarej rzeczywistości PRL-u robiły naprawdę wielkie wrażenie. Ciocia każdemu starała się coś dać, choćby drobiazg, a że nie była zamożna stąd jej dowcipne pomysły. Nawet orzechy zawijała w złotka po czekoladzie – dla efektu.
Któregoś razu dostaliśmy świąteczną paczkę z zagranicy. W dodatku całe pudło oklejone było naklejkami Pewex. Sklep dobrze znany, ale pozostający poza możliwościami finansowymi naszej rodziny. Podniecenie wszystkich sięgało zenitu – kto, dlaczego i najważniejsze, co w środku? Okazało się, że w pudełku było ze trzy kilogramy pomarańczy – w kolorze pomarańczowym!!! W tamtych czasach owocu tego nie można było uświadczyć w sklepach, a jeśli już to tylko zielone kule tzw. pomarańcze kubańskie. Koleżanka mamy na emigracji pomyślała o nas i naprawdę zrobiła wspaniałą niespodziankę. Po raz pierwszy wtedy zjadłam cały owoc nie dzieląc się z nikim…
Święta Bożego Narodzenia to piękny i wyczekiwany czas, kiedy choć na chwilę gasną spory, a nasze oczy zwracają się ku maleńkiej stajence z Dzieciątkiem Jezus. Powietrze przesycone jest świąteczną atmosferą, a my odnajdujemy magię w każdym drobnym szczególe. Uśmiechamy się na widok zasypanego śniegiem auta, nie złości nas sterta naczyń w zlewie powstała po pieczeniu pierniczków. Święta to także (a może przede wszystkim?) czas cudów i spełnienia marzeń, zwłaszcza tych czystych, niewinnych, dziecięcych....
Święta, które zapamiętam wiążą się właśnie z pewną nieprawdopodobną wręcz historią, dzięki której marzenie mojej córeczki spełniło się. A było to tak...
Moja mała od jakiegoś czas prosiła nas z mężem o zwierzątko. Bardzo chciała mieć pieska albo kotka. My jednak stanowczo odmawialiśmy, mówiąc, że jeszcze nie czas na własnego zwierzaka, że nie mamy jeszcze swojego domu, że kto się będzie nim opiekować, jak my będziemy w pracy, a córeczka w przedszkolu. Jednym słowem mówiliśmy wszystko, żeby wyperswadować córce posiadanie czworonoga. Mała była jednak nie ugięta i przy każdej nadarzającej się okazji prosiła o zwierzątko. Oczywiście list do św. Mikołaja zawierał duży rysunek psa bawiącego się z Olą...
Gdy nadeszła Wigilia razem z córeczką nakrywałyśmy do stołu. Było sianko pod obrusem i pusty talerz dla niespodziewanego gościa. W ostatniej chwili przypomniałam sobie, że przecież nie mamy prezentu dla dziadka Adama, który w ten dzień obchodzi imieniny. Jak mogłam zapomnieć! Nie było rady, mąż i Ola pojechali do najbliższego marketu kupić cokolwiek nadającego się do wręczenia. Czekoladki, zestaw kosmetyków, obojętne i tak już za późno na szukanie czegoś wymyślnego.
Po pewnym czasie wracają, a Ola niesie w rękach zwykłe, podniszczone tekturowe pudełko.
"To? To ma być prezent?" - zapytałam zdziwiona. A córka uśmiechnęła się wtedy promiennie (noszę ten uśmiech w sercu do dziś) i zapiszczała radośnie: "Nie, mamuś, to prezent, ale dla mnie! Zobacz tylko!!!". Po rozchyleniu pudełka oczom moim ukazał się..... uwaga!....królik! Spojrzałam pytająco na męża: "Jak to możliwe, że pojechaliście po bombonierkę, a wracacie z królikiem". Mąż uśmiechnął się i powiedział: "Spokojnie, kochanie zaraz Ci wszystko wytłumaczę".
Okazało się, że na parkingu pod sklepem, obok auta przycupnął królik. Jakby nigdy nic siedział sobie obok koła. Chyba czekał na swojego wybawcę, bo na takiej pogodzie długo by nie wytrzymał. Sklep jest na odludziu, na parkingu nie było nikogo, każdy zajęty był przygotowaniami do wieczerzy. Nie wiadomo jak królik się tutaj znalazł, gdzie szukać właściciela i co począć z tym żywym fantem. Jak tu więc nie przygarnąć futrzanej przybłędy? Nie mogłam w to uwierzyć, że ktoś mógł pozbyć się w taki sposób żywej istoty, skazując ją na zamarznięcie... W dodatku, sami przyznajcie: królik w Boże Narodzenie? To brzmi jak niezły żart!
Taka była historia przybycia królika do naszego domu w wigilijny wieczór. Ola była zachwycona. Cały czas powtarzała, że Mikołaj spełnił jej marzenie i podarował zwierzątko. Co prawda nie psa, ale też ma 4 nogi, uszy i ogonek, więc jak najbardziej może być.
Królik otrzymał imię Lucy (Szczęściarz) i choć był bardzo przestraszony, to widziałam jaką miał zadowoloną minę, gdy Olka karmiła go sianem spod obrusa. Może to on był tym zbłąkanym wędrowcem tyle, że nie w ludzkiej postaci...
A ja? Do dziś się uśmiecham na wspomnienie tych świąt. Były inne, zaskakujące i pewnie dlatego pamiętam je tak dobrze. Nauczyłam się wtedy ważnej rzeczy: że warto być wiernym swoim marzeniom do końca i że czasami życie samo za nas decyduje i trzeba przyjąć to z uśmiechem na ustach.
PS. Po świętach rozwiesiliśmy w okolicy ogłoszenia o znalezieniu królika. Nie było odzewu, co tylko potwierdziło nasze przypuszczenia, że ktoś po prostu chciał się pozbyć włochatego zwierzaka. Z drugiej strony odetchnęliśmy z ulgą, bo Mała bardzo się już do niego przywiązała. Potem czekało nas kupno klatki, wizyta u weterynarza i.... przeorganizowanie życia, w którym pojawił się w końcu wymarzony przez Oleńkę zwierzak.
Pozdrawiam ciepło i życzę Wesołych Świąt!
Monika Dziadosz
Magia Świętego Mikołaja
W grudniu, jak co roku przy okazji szykowania niespodzianek naszym pociechom, przeżywamy z mężem historie naszego dziecięcego oddania idei Świętego Mikołaja. Mąż mój był obiektem drwin kuzynów za to, że najdłużej z nich, nie tylko wierzył w jego istnienie, ale i zaciekle bronił wielkodusznego dziadka, który kochał wszystkie dzieci i znał ich marzenia, oj... zdaje się, że był już porządnym podstawówkowiczem.
Ja za to pamiętam doskonale te święta, kiedy to rozgrywał się we mnie szaleńczy proces myślowy. Z jednej strony mnożący się święci mikołajowie w świetlicy szkolnej, w kościele, w telewizji a z drugiej strony wiara, że on musiał istnieć...On naprawdę zawsze wiedział, o czym marzę!!!
Malutkie mieszkanko, 24 m2, Nowe Miasto, Warszawa, lata 80-te. Choinka jak zawsze wciśnięta pomiędzy lodówkę a stół, jedno krzesło w tym czasie ląduje w piwnicy. Ubieram te najpiękniejsze błyszczące, szklane, mieniące się barwami bombki, znów palcem wycieram trochę brokatu z krzywego bałwanka i czerwonego krasnala, zarzucam przykurzone łańcuchy, rozdmuchuję watę na gałązki, wciskam plastikową gwiazdę, poprawiam szopkę pod choinką i postanawiam, że tym razem będę przy niej warować. Choćby nie wiem co nie odpuszczę i wreszcie się z nim spotkam a jak się nie spotkam, to choć raz zobaczę, kto naprawdę podrzuca prezenty!
Mama krząta się w kuchni, intrygująco podśpiewuje, co chwila woła mnie do czegoś, z czym zazwyczaj radziła sobie sama. Ja jednak kontroluję stan choinki: szopka stoi, drzewko nieporuszone, prezentów brak, wszystko gra! Pełna gotowość jak u żołnierza na straży... Niedługo przyjdą goście, więc mama postanawia uprzątnąć do końca całe mieszkanie a ja mam jej w tym pomóc. Kucając zamiatamy dwa skrajne krańce naszej kawalerki, obracam się na chwilę, żeby wciągnąć nosem zapach wypastowanej podłogi, wracam wzorkiem pod choinkę ...OO nie! Pojawiły się prezenty: jak, kiedy, skąd??? Mama z zagadkowym uśmiechem przygląda się mojej reakcji... A ja ? Radość miesza się poczuciem porażki, znów nie zobaczyłam jak on to robi, ale co tam...dopadam piękne kolorowe pudło a w nim mój wymarzony zestaw gier : warcaby, chińczyk, pchełki, grzybobranie i inne plansze rozpalające wyobraźnię o czasie z rodzicami. Święty Mikołaj naprawdę istnieje, ja przecież właśnie tak bardzo czekałam na te gry!
Dziś, kiedy słyszę z ust mojego synka kolejne wersje potwierdzające omnipotencje Świętego Mikołaja, uśmiecham się do tych wspomnień ciesząc się jednocześnie, że mamy jeszcze chwilę na wspólne przeżywanie magii Świętego Mikołaja.
Ania Kucharczyk
Moje święta …Wiele, wiele ich było. Próbuję sobie przypomnieć jakieś szczególne, z dzieciństwa, ale widzę jedynie wycięte obrazy.
Kiedy miałam może pięć czy sześć lat mama zachęciła mnie do robienia łańcucha na choinkę z kolorowego papieru. Pocięła go w paski a moim zadaniem było sklejanie oczek i łączenie ich. Początkowo ochoczo ruszyłam do dzieła. Jednak praca była żmudna i nudna. Mama dopingowała, jak umiała i znowu mozolnie sklejałam te paski. Po kilku dniach udało mi się zakończyć dzieło. Zachwytom nie było końca, ale ja byłam mocno zdziwiona. Mnie się ten łańcuch nie podobał, wcale nie byłam zadowolona i dumna z efektu i daleka od wniosku, że warto było poświęcić tyle czasu. Oczywiście jako mała dziewczynka zachowałam te refleksje dla siebie, wtedy być może myśląc, że to ja się nie znam. Łańcuch przetrwał dość długo i w kolejnych latach był także rozwieszany - budząc mój niesmak i szpecąc moją cudowną choinkę. Dopiero, jak zdecydowanie miałam więcej lat, któregoś razu po prostu został na dnie pudełka. I nikt się o niego nie upomniał.
Zawsze czekałam na choinkę. Przyciągały mnie kolorowe bombki, które wtedy wszystkie były szklane i bajecznie kolorowe. Lampki też miały swój urok. Z wkręcanymi żaróweczkami w kształcie grzybków, szyszek, świeczek, lampioników itp. Gdzie współczesnym ledom do tamtego klimatu. Kiedyś mama kupiła pudełko nowych ozdób. Prześliczne: pszczółki, muszki, żuczki i inne sympatyczne owady w
karnawałowych, mieniących strojach zamieszkały na naszej choince. Codziennie zmieniały miejsce zamieszkania, odwiedzały się na gałązkach, frunęły na bal. Bawiłam się w ten sposób całymi dniami, póki choinka była w domu.
Wigilia. Wypatrywałam pierwszej gwiazdki, aby dać sygnał rodzinie, że pora zaczynać. Potrawy, jakie pojawiały się na stole, witałam z entuzjazmem. Jako dziecko wychowywane w kryzysie czasów PRL-u traktowałam te dania jako przysmaki, które wydawały mi się wielce wykwintne w porównaniu z monotonną codzienna kuchnią. Jadłam ze smakiem – próbując wszystkiego. A po kolacji każdy dostawał prezent wyciągany spod choinki. Czekałam na ten moment z niecierpliwością, jednak po tylu latach nie mogę sobie przypomnieć, co dostawałam. Nie kojarzę ani zabawek, ani słodyczy… ale dostawałam coś na pewno. Raz kiedyś gumki do ścierania, a brat dostał wtedy radyjko kieszonkowe – „model do reperowania dla majsterkowicza”. Nawet się zawziął i koniecznie chciał je naprawić, bezskutecznie.
Obdarowała nas wtedy ciocia Helena, która gościła na Wigilii. Dla mnie jako dziecka była osobą światową – bywającą we Włoszech. Czekałam na jej odwiedziny, bo z wielkiego świata przywoziła różne kolorowe rzeczy, albo smaczne słodycze. Poza tym upominki od niej były zapakowane w cudownie kolorowy i błyszczący papier – włoski. Te opakowania pamiętam najbardziej. W szarej rzeczywistości PRL-u robiły naprawdę wielkie wrażenie. Ciocia każdemu starała się coś dać, choćby drobiazg, a że nie była zamożna stąd jej dowcipne pomysły. Nawet orzechy zawijała w złotka po czekoladzie – dla efektu.
Któregoś razu dostaliśmy świąteczną paczkę z zagranicy. W dodatku całe pudło oklejone było naklejkami Pewex. Sklep dobrze znany, ale pozostający poza możliwościami finansowymi naszej rodziny. Podniecenie wszystkich sięgało zenitu – kto, dlaczego i najważniejsze, co w środku? Okazało się, że w pudełku było ze trzy kilogramy pomarańczy – w kolorze pomarańczowym!!! W tamtych czasach owocu tego nie można było uświadczyć w sklepach, a jeśli już to tylko zielone kule tzw. pomarańcze kubańskie. Koleżanka mamy na emigracji pomyślała o nas i naprawdę zrobiła wspaniałą niespodziankę. Po raz pierwszy wtedy zjadłam cały owoc nie dzieląc się z nikim…
Komentarze
Prześlij komentarz